— Rzeczywiście, można sprobować. Pomówię o tem z Salvan’em, przyrzekam panu.
Na ulicy Marek szedł powoli, z głową spuszczoną i rozważał rezultat trzech wizyt u rodziców swoich dawnych wychowańców. Achilles i Filip, synowie urzędnika Savin’a okazywali umysł dojrzalszy i swobodniejszy niż August i Karol, synowie mularza Doloir’a, którzy znowu wolni byli od grubej łatwowierności Fernanda, syna chłopa Bongard’a. U Savin’ów zauważył ślepy upór ojca, który niczego się nie nauczył i niczego nie zapomniał, wciąż drepcząc po tej samej błędnej ścieżce głupoty, podczas kiedy dzieci posunęły się nieco ku rozumowi i logice. Był więc zrobiony krok jeden i Marek musiał się nim zadowolić. Ze smutkiem jednak widział, jak mało się polepszyło po jego piętnastoletnich blisko usiłowaniach. Zadrżał na myśl, ile upartej pracy, poświęcenia, wiary wyłożyć muszą skromni nauczyciele elementarni, zanim biednych, cierpiących, ogłupionych, służalczych i poniżonych zdołają przerobić na ludzi świadomych i wolnych. Trzeba na to całych pokoleń. Nie przestawał myśleć o biednym Simon’ie i bolał, że nie może, jak zdrowego żniwa, zebrać ludu, kochającego prawdę i sprawiedliwość, zdolnego powstać i naprawić dawną krzywdę. Naród jego nie chciał być szlachetnym, wspaniałomyślnym, sprawiedliwym, — a tak był
Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/85
Ta strona została przepisana.