bulwary zewnętrzne powinnyby być trochę szersze; stawał dla odczytania napisów, dziwiąc się ich widokiem. Nie było to w nim samo rozradowanie tem, że znów stąpa po tym zakątku ziemi, za którym tak tęsknił; była to mięszanina czułości o romantycznych refrenach, z głuchą obawą, obawą przed nieznanem, w obliczu tych rzeczy starych i znajomych, jakie odnajdywał. Wzruszenie jego spotęgowało się jeszcze, kiedy się zbliżał do ulicy des Envierges. Uczuł, że słabnie. Miał ochotę nie iść dalej, jakby go tam czekało nieszczęście. Po co wracać? I cóż tam będzie robił?
Znalazłszy się nakoniec przed swym domem, przeszedł przed bramą trzykrotnie, nie mając siły wejść. Sklepiku węglarza naprzeciwko nie było, miejsce jego zajęła grajzlernia, stojąca zaś w progu tejże kramarka wydała mu się tak opływającą we wszystko osobą, tak na swych śmieciach pewną siebie, że nie miał odwagi zwrócić się do niej z pytaniem, jak w pierwszej chwili zamierzał. Wolał, ryzykując wszystko, udać się odrazu do loży odźwiernego. Ileż to razy w życiu skręcał na końcu alei w lewo, aby pociągnąć za dzwonek.
— Pani Damour, jeźli łaska?
— Dani Damour?... Nie znam. Nie ma tu nikogo takiego.
Stanął bez ruchu. W miejsce dawnej oddźwiernej, kobiety-olbrzyma, miał przed sobą małą, suchą babinę z miną kłótnicy, która patrzyła nań podejrzliwie.
Strona:PL Zola - Radykał.djvu/27
Ta strona została uwierzytelniona.