w ulicę, zauważył nakoniec parę znajomych twarzy: trafikantkę, właściciela korzennego sklepu, praczkę, piekarkę, u których się niegdyś zaopatrywali w towary. Cały kwadrans się jeszcze wahał, defilując tam i napowrót przed sklepami i nie mogąc się zdecydować, do którego z nich wejść, a walka, jaką wśród tego w duszy staczał, oblewała go potem. Z zamierającem już sercem odważył się wreszcie wstąpić do sklepiku piekarki, trochę zaspanej, bielutkiej zawsze kobiety, jakby co tylko wyszła z woru z mąką.
Rzuciwszy wzrokiem na wchodzącego, nie ruszyła się nawet za ladą. Z pewnością musiała go nie poznać, zważywszy jego opaloną cerę, wyłysiałą czaszkę i brodę długą, kłaczastą, która mu pochłaniała pół twarzy. To mu jednak wróciło pewność siebie, to też płacąc za dwusousowy bochenek, zdobył się na odwagę zapytania:
— Nie bierze tutaj u pani pieczywa pewna kobieta, mająca przy sobie córeczkę: pani Damour?...
Piekarka zamyśliła się, poczem odrzekła miękko:
— Ach, dawniej... tak jest... Ale to już bardzo dawno... Ledwie sobie coś, coś przypominam... Widzi się tyle ludzi...
Musiał się zadowolnić tą odpowiedzią. Jednego z najbliższych dni wrócił śmielszy, rozpytywać ludzi; wszędzie jednak napotykał tę samą obojętność, to samo zapomnienie i sprzeczność informacyj, która go w jeszcze większy wprawiała ambaras. W rezul-
Strona:PL Zola - Radykał.djvu/29
Ta strona została uwierzytelniona.