Jednego dnia na moście Notre Dame, kiedy się właśnie w płynące nurty wpatrywał z osłupieniem nędzarzy, kuszonych myślą samobójstwa, cofnął się naraz raptownie od poręczy i o mało nie przewrócił tym ruchem jakiegoś przechodnia, kolosalnego dryblasa w białej bluzie, który nie zaniedbał sypnąć klątwami.
— Cóż za bestya...
Damour jednakże rozdziawił gębę w tej chwili, wpijając oczy w krzykałę, aż, pozbywszy się wszelkiej wątpliwości, zawołał:
— Berru!
Był to Berru w rzeczy samej, zmieniony wprawdzie, ale zmieniony na korzyść, z obliczem kwitnącem, rzeźki, odmłodniały. Od czasu swego powrotu myślał o nim Damour często, jak tu jednak odszukać towarzysza, który się przeprowadzał co dwa tygodnie? Tymczasem malarz pokojowy wybałuszył nań oczy a kiedy mu Damour głosem drżącym przypomniał swoje nazwisko, nie chciał zrazu uwierzyć.
— To być nie może!... Blaga!
Poznał go jednak wreszcie i wśród okrzyków, które wznieciły formalny popłoch na trotoarze, wrzasnął:
— Toż ty przecie umarłeś!... No! nigdybym się był czegoś podobnego nie spodziewał... Ale — wiesz, — tak sobie zakpić z ludzi... Tylko czy ty naprawdę żyw jesteś?...
Strona:PL Zola - Radykał.djvu/31
Ta strona została uwierzytelniona.