— Idę tam! — ozwał się naraz Damour, dźwigając się od stołu z trudnością.
— Doskonale!... Boby też było tchórzostwem... — wycharczał Berru. — Ja z tobą!
Ruszyli obaj na Batignolles.
Na zbiegu ulic des Moines i Nollet jatka z czerwoną kratą i złoconemi łbami wołów miała wygląd okazały. Ćwierci wołów wisiały tu na białych podkładach a rzędy baranich ud w papierowych tutkach, obrzeżonych, niby bukiety, koronką, tworzyły ponad niemi girlandę. Na marmurowych stołach piętrzyły się stosy mięsiwa, porąbane i przyrządzone kawalce: różowa cielęcina, purpurowa skopowina, szkarłatne mięso wołowe, marmurkowane tłuszczem. Miedziane szale wagi zwieszały się na mosiężnych łańcuszkach u błyszczącego słupa. Widny sklep z marmurową posadzką, bił w oczy obfitością, bogactwem, zdrowiem, którem pachła przez drzwi i okna rozwarte świeża woń mięsiw, zdających się krwią swoją zasilać rumieńce na twarzach właścicielki i czeladników.
W głębi, w pełnem świetle padającego z ulicy blasku, siedziała Felicya za wysokim kontuarem, osłoniętym szybami z kryształowego szkła od przeciągów. Tam to, wśród wesołych refleksów jasnego dnia, w różowawem oświetleniu jatki, promieniała ową bujną, źrałą świeżością kobiet, które nie prze-