Strona:PL Zola - Radykał.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

zaraz, że jeden z chłopców rozmawia z jakimiś dwoma mężczyznami, którzy przystanęli przed jatką na trotoarze. Ponieważ chłopiec nie dosłyszał pytania, podniosła więc głos i powtórzyła:
— Karolu!... O co tam chodzi?
Nie czekała jednak tym razem na odpowiedź, poznawszy jednego z dwu wkraczających do jatki mężczyzn, pierwszego.
— Ach! to pan, panie Berru?...
Nie wyglądała wcale zadowoloną z wizyty, skrzywiwszy usta nieznacznym grymasem lekceważenia. Dwaj przybysze zaglądali po drodze z ulicy St. Martin na Batignolles do niejednej winiarni, gdyż spacer to był długi a w gardle raz w raz schło od ustawicznego gadania na cały głos. To też wyglądali porządnie urżnięci. W Damourze zadrgało serce, gdy mu Berru pokazał z przeciwległego trotoaru nagłym ruchem Felicyę, taką piękną i młodą pośród zwierciadeł komtoaru, — mówiąc:
— Oto ją masz!
To niemożliwe!... To chyba Ludwika, dziwnie podobna do matki, bo przecież Felicya byłaby dziś daleko starszą!...
I oto ten bogaty sklep, te krwawe płaty mięsa, blaski miedzi i szkła a wreszcie ta wystrojona kobieta z miną zamożnej mieszczki, z ręką, zanurzoną w pieniądzach, zgasiły w nim gniew i pozbawiły go męztwa, przejmując go naraz formalnym