obrzuciwszy ich ponurym wzrokiem, zabrała swe kotlety i poszła.
W jadalni Felicya, nie dość jeszcze czując się samą, pchnęła drugie drzwi i wprowadziła obu mężczyzn do sypialnego pokoju. Pokój to był bardzo starannie utrzymany, zawsze zamknięty, zaciszny, z białemi firankami u łóżka i przy oknie, z złoconym zegarem i połyskującemi politurą meblami z mahoniu, na których nie dostrzegłbyś pyłka. Padłszy na fotel, obity niebieskim rypsem, zaczęła powtarzać:
— To ty...? to ty...
Damour nie wiedział, co odrzec. Rozglądał się po pokoju, nie śmiąc usiąść na żadnem z krzeseł, bo mu się zbyt piękne wydały dla jego łachmanów. Więc raz jeszcze Berru zabrał głos, aby za niego odpowiedzieć:
— Tak jest, to on. Piętnaście dni już, jak pani szuka... Spotkaliśmy się przypadkiem i oto go przyprowadzam...
Zaraz jednak, jak gdyby czując potrzebę usprawiedliwienia się przed nią, dorzucił:
— Pani pojmuje... nie mogłem inaczej... Toć przecie stary kamrat, a mnie serce o mało nie pękło z żalu, kiedym go na ulicy zobaczył w takim stanie...
Tymczasem Felicya odzyskała nieco spokoju. Ona była zresztą z nich trojga najprzytomniejszą i najlepiej usposobioną do panowania nad sobą.
Strona:PL Zola - Radykał.djvu/40
Ta strona została uwierzytelniona.