zasypiając niekiedy na workach gipsu. Nie wspominał już o powrocie na Batignolles. Jednego dnia przecież, w czasie śniadania, które mu zafundował Berru, zawołał przy trzecim litrze, że nazajutrz nareszcie uczyni krok stanowczy. Nazajutrz jednak nie ruszył się nigdzie krokiem. Odtąd weszło w regułę, że wpadał w gniewy i obwoływał swe prawa tylko po pijanemu. Na trzeźwo był ponury, zamyślony, jakby zawstydzony. Malarz począł zeń znowu pokpiwać, że chyba nie jest mężczyzną. Ale Damour zachowywał niewzruszoną powagę, poprzestając na mruknięciu:
— Muszą zginąć! Czekam chwili stosownej.
Wybrawszy się w tamtą stronę jednego wieczora, zaszedł aż na plac Moncey. Przesiedział na ławce z godzinę i wrócił. W ciągu dnia wydało mu się raz, że widział córkę przejeżdżającą przed magistratem wśród poduszek pysznego pojazdu. Berru, dowiedziawszy się o tem, ofiarował mu się natychmiast odszukać ją, twierdząc, że będzie miał adres Ludwiki przed upływem dwudziestu czterech godzin. Damour wszakże podziękował. Po co się wywiadywać? Mimo to na samą myśl, że to własna córka jego mogła być tą piękną elegantką, którą widział owego dnia przejeżdżającą dwoma okazałymi siwoszami, ścisnęło mu się serce. Posmutniał jeszcze hardziej. Kupił sobie nóż i pokazując go Berru, powiedział, że to na zarżnięcie rzeźnika. Podobał mu się ten frazes, powtarzał go raz po raz z żartobliwym uśmiechem.
Strona:PL Zola - Radykał.djvu/48
Ta strona została uwierzytelniona.