— Idźże sobie i ty także!... Czego ty się boisz? idyoto!
— Spokoju! — powtórzył Sagnard. — Człek w gniewie nie wie, co robi. Słuchaj pan. Przywołam zresztą Felicyę, lecz tylko pod tym warunkiem, że przyrzekniesz mi pan zachować się jak człowiek rozsądny, bo ona jest zanadto wrażliwa, jak to i panu zresztą dobrze wiadomo. Żaden z nas obu nie pragnie jej śmierci, wszak prawda?... Zachowaj że się pan tedy odpowiednio.
— Ech! gdybym tu był przyszedł w zamiarze zachowania się inaczej, udusiłbym był pana przecie na samym wstępie razem z wszystkimi pańskimi frazesami.
Ton, jakim wygłaszał te słowa, tak był głęboki i bolesny, że widać było, jak mocno poruszył rzeźnika.
— W takim razie idę zawołać Felicyę, — oświadczył tenże. — O, co się mnie tyczy, jestem człek sprawiedliwy i pojmuję zupełnie, że pan sobie możesz życzyć omówić sprawę z nią samą. Masz pan do tego prawo.
Podszedł ku drzwiom drugiego pokoju i zapukał.
— Felicyo?... Felicyo!
Kiedy jednak nie posłyszał żadnego poruszenia, ponieważ Felicya, strętwiała na myśl o czekającem ją spotkaniu, siedziała na krześle bez ruchu, jakby przykuta, przyciskając tylko mocniej do piersi dzieciaki, — zaczęło go to niecierpliwić.
Strona:PL Zola - Radykał.djvu/54
Ta strona została uwierzytelniona.