Gdy po dwóch tygodniach nareszcie Paulinka opuścić mogła pokój chorego i znowu poszła z nimi na wybrzeże, odrazu spostrzegła pomiędzy Lazarem a Ludwiką coś nowego, jakieś spojrzenia, śmiechy, do których ona nie należała. Chciała, żeby jej wytłumaczyli co ich bawi i ją to jakoś nie rozśmieszało. Z początku traktowała ich po macierzyńsku, jak szaleńców młodych, jak dzieci, które byle co bawi. Później jednak posmutniała, każda przechadzka zdawała się być dla niej przymusem i fatygą.
Nie skarżyła się zresztą wcale, mówiła tylko o ciągłych migrenach, a gdy jej kuzyn radził, żeby nie wychodziła, gniewała się i nie opuszczała go ani na krok w domu nawet. Pewnej nocy około godziny drugiej, Lazar pracował jeszcze nad jakimś planem. Wtem posłyszał kroki w blizkości, zdziwiony otworzył drzwi, a zdziwienie jego wzmogło się jeszcze bardziej, gdy ujrzał ją w spódniczce, bez światła, pochyloną nad poręczą schodów, jakby słuchała szmerów w pokojach o piętro niżej będących. Powiedziała mu, że zdawało jej się, iż słyszy jęki, ale kłamstwo to zaczerwieniło jej policzki. On zarumienił się także, jakby się czegoś domyślał. Od tego czasu, bez żadnych innych nieporozumień, głuchy jakiś gniew panował między nimi. On odwracał głowę, wzruszał ramionami, znajdował ją śmieszną w jej nadąsaniu o jakieś dzieciństwo, podczas gdy ona coraz smutniejsza nie zostawiała go ani na chwilę sam na sam z Ludwiką, studjując najmniejsze ich gęsta, wijąc się z bólu serdecznego w nocy w łóżku, gdy wieczorem widziała ich mówiących do siebie coś pocichu w powrocie z wybrzeża.
Tymczasem roboty postępowały. Cały oddział cieśli, po zbiciu grubych desek na linji pali, zakładał właśnie pierwszą tamę. Miała to być zresztą tylko próba, spieszono się przed nadejściem wielkiego przypływu. Jeżeli ta ściana wytrzyma, zabiorą się do dopełnienia całego systemu obrony. Na nieszczęście pogoda była straszna, deszcz ulewny padał ciągle, a mimo to wszyscy mieszkańcy Bonneville codzień wychodzili na wybrzeża dla przyjrzenia się postępowi robót. Nakoniec rano w dniu, w którym spodziewano się wielkiego przypływu, czarne jak atrament chmury zaległy horyzont i zaciemniały sobą fale morskie.
Strona:PL Zola - Rozkosze życia.djvu/124
Ta strona została przepisana.