— A może je wiatr gdzie rzucił do rowu? — szepnął Chanteau.
Jakaś potrzeba widzenia opanowała go. Otworzył oszklone drzwi, przy których stał i ostrożnie stąpając w obuwiu z łyka plecionego, wysunął się na taras panujący nad wsią. Kilka grubych kropel deszczu, które huragan wyrzucił spoliczkowały go, straszny wiatr podrywał na nim gruby kaftan z błękitnej wełny. Ale on uparł się jakoś i wygiąwszy się, jakby głową chciał burzę przemódz, dotarł aż do balustrady, o którą się oparł i wychylił tak, aby dojrzeć drogę u stóp tarasu biegnącą. Droga ta wiła się między dwoma wzniesieniami, jakby w rozdarciu skały, z pośród której wysypało się te kilka metrów ziemi, na których stało dwadzieścia pięć nędznych chat wioski Bonneville. Zdawało się, że każdy przypływ morza zgniecie je o ich kamienną podstawę. Na lewo widać było mały port w wązkiej zatoce, pas piasku, na którym ludzie w równej odległości przywiązywali do kołów bark dziesiątek.
Było tu może ze dwustu mieszkańców wszystkiego. Żyli oni z morza bardzo nędznie, jakby przyrośli do swoich skał z uporem bezmyślnym skorupiaków, A ponad temi nędznemi dachami, które corocznie burze zimowe niszczyły, widać tylko było nieco wyżej, na tle wzgórza, na prawo kościółek, a na lewo dom przez Chanteau zamieszkały. Obie te wyniosłości oddzielał od siebie wąwóz, w głębi którego była droga.
Oto całe Bonneville.
— A co!? to czas dopiero! — odezwał się głos jakiś.
Chanteau, podniósłszy oczy, poznał proboszcza, księdza Horteur. Był to człowiek niski, krępy, o grubym, wieśniaczym karku. Rudych jego włosów nie zbieliła jeszcze pięćdziesiąta jesień. Przed kościołem, na gruncie cmentarnym ksiądz założył sobie sad warzywny i właśnie stał tam pomiędzy grzędami młodziutkiej sałatki, ściskając między nogami sutannę, żeby mu jej wiatr na głowę nie zarzucił.
Chanteau, który, zwrócony pod wiatr, nie mógł się dać słyszeć, ukłonił się tylko ręką.
Strona:PL Zola - Rozkosze życia.djvu/14
Ta strona została przepisana.