Strona:PL Zola - Rozkosze życia.djvu/146

Ta strona została przepisana.
IV.

Każdego wieczora w sali jadalnej, gdy Weronika sprzątnęła ze stołu, rozpoczynała się taż sama rozmowa pomiędzy panią Chanteau zi Ludwiką, podczas gdy stary zagłębiony w czytaniu dziennika, pojedyńczemi wyrazami odpowiadał na rzadkie pytania swojej żony. Od przeszło dwóch tygodni, od chwili gdy Lazar zrozumiał niebezpieczeństwo grożące Paulince, nie schodził nawet do stołu na obiad. Teraz obiadował na dole, ale już przy deserze opuszczał stół i wracał do rekonwalescentki i zaledwie był na schodach, gdy pani Chanteau rozpoczynała żale i skargi już dnia poprzedniego wygłaszane.
Z początku bywała czułą.
— Biedne dziecko, wycieńcza się... To istotnie nierozsądnie tak narażać swoje zdrowie, od trzech tygodni nie śpi wcale, znowu pobladł od wczoraj.
I też żałowała: Biedna mała bardzo cierpi, nie można przy niej zostać na minutkę, tak żal serce ściska. Ale powoli, powoli przechodziła do kłopotów, jakie ta choroba sprawiała, wszystko zaniedbane, niepodobna nawet zjeść co gorącego, niewiadomo czy i jak się żyje.
Tu przerywała sobie i zwracała się do męża:
— Czy ci aby Weronika przygotowała ziółka?...
— Są, są — odpowiadał zza dziennika.
Potem, zniżając głos, pocichu mówiła do Ludwiki.
— To dziwne, ta biedna Paulinka nigdy nam szczęścia nie przyniosła i są ludzie, którym się zdaje, że ona jest dla nas aniołem opiekuńczym! Oho! wiem ja dobrze co złe języki gadają... W Caen — nieprawdaż Ludwiniu — opowiadają jedni drugim, żeśmy się przez nią zbogacili... a tak, pysznie zbogacili!... O! można być szczerą — z tych złych języków drwię ja sobie!...
— Dobra pani, plotkują na was, tak jak plotkują na wszystkich — odpowiadała równie szeptem młoda dziew-