Płakała wieczorem w swoim pokoju, łkania swe w poduszkach głusząc. Nikt nie mówił o ślubie, chociaż wszyscy widocznie o nim myśleli. Jesień się zbliżała. Cóż się teraz stanie? Nikt nie chciał wyrażać zdania swego, zdawało się jakby wszyscy odkładali decyzję na później, gdy będą śmieli o tem mówić znowu.
Była to właśnie ta epoka życia pani Chanteau, w której traciła ona zewnętrzny swój spokój. Od dawnych czasów staczała ze sobą walki wewnętrzne, ale głucha praca, która mroczyła wszystkie najlepsze jej uczucia, zdawała się dobiegać najwyższego perjodu zniszczenia i nigdy nie była tak nierówną w postępowaniu, tak zdenerwowaną, tak wzburzoną jakąś nerwową wściekłością. Konieczność panowania nad sobą potęgowała jej rozdrażnienie. Cierpiała na pieniądze; była to jakby gorączka pieniędzy wzrastająca ciągle, w końcu niebezpieczna, pochłaniająca sobą wszystko, głowę i serce. Ciągle irytowała się na Paulinkę, teraz oskarżała ją o wyjazd Ludwiki jak o kradzież wyrządzoną jej synowi. Była to rana krwawiąca się ciągle i nie gojąca się. Najmniejsze fakta nabierały ogromnego znaczenia, nie mogła zapomnieć tego gestu Pauliny, tego krzyku „precz“ i wyobrażała sobie, że ją samą tak wypędzano, że wyrzucono na ulicę rozkosz i majątek rodziny, w nocy gdy wpół senna i zgorączkowana rzucała się w łóżku, dochodziła do tego, iż żałowała, że śmierć nie uwolniła ich od tej przeklętej Pauliny. Rozmaite plany w głowie jej walczyły, to gwałtowne środki, to hypokryzja, skomplikowane obliczenia i nie mogła znaleźć rozsądnego środka pozbycia się młodej dziewczyny. Jednocześnie przez reakcję zwiększała się jej czułość dla syna, uwielbiała go więcej niż kiedykolwiek, więcej może nawet niż wtedy, gdy był w kolebce, gdy cały do niej należał, gdy się cały w jej mieścił ramionach. Od rana do wieczora śledziła go niespokojnemi oczyma. Potem, gdy zostawali sami, całowała go, błagała żeby się nie martwił.
— Nieprawdaż, — mówiła, — nie ukrywasz nic przedemną jak jesteś sam, nie płaczesz — i zaklinała mu się na wszystko, że to się ułoży, że ona raczej podusi innych własnemi rękami, aby on tylko był szczęśliwy.
Strona:PL Zola - Rozkosze życia.djvu/175
Ta strona została przepisana.