Ale on uporczywie, jakby jakiemś przeczuciem wiedziony, powtarzał tylko:
— Zgubiona! zgubiona.
Był to cios nieprzewidziany, który go przygnębił. Rano, gdy wstawał, jeszcze jak zwykle patrzył na morze, ziewając i skarżąc się na to, jak próżną i głupią jest egzystencja człowieka. Potem, gdy matka pokazała mu swoje nogi, widok tych nieszczęsnych członków nabrzmiałych, grubych i bladych zarazem, podobny do pnia ściętego drzewa, przepełnił go rozrzewnieniem i przerażeniem zarazem. Jakto? więc nieszczęście tak nieostrzegając, niespodziewanie w jednej chwili wchodzi do domu! Teraz jeszcze, siedząc na rogu swego wielkiego stołu i drżąc cały, nie śmiał nazwać choroby, którą zdawało mu się, że rozpoznał. Zawsze przerażała go myśl o chorobie serca dla swoich i siebie, a dwa lata studjów medycznych nie przekonały go o równości chorób wobec śmierci. Być dotkniętym w serce, w źródło życia, była to w oczach jego śmierć najstraszniejsza, bezlitosna i tą właśnie śmiercią umrzeć miała jego matka, a w następstwie później pewno i on.
— Nie martw że się tak jeszcze — rozpoczynała znów Paulinka — bywają chorzy na wodną puchlinę, którzy z tą chorobą żyją lat dziesiątki. Pamiętasz panią Simonnot chorowała, chorowała i potem umarła na zapalenie płuc.
Ale on wstrząsał głową odpowiadając, że nie jest dzieckiem, któreby tak łudzić można. Nogi jego zwieszone bezwiednie poruszały się, drżenie całego ciała nieustawało, podczas, gdy oczy miał utkwione w okno. Żywe światło słoneczne wprost w to okno bijące, oślepiało go. Jakby litując się nad nim, pierwszy raz od chwili owego zajścia, pocałowała go w czoło jak dawniej. Byli oto znowu sami w tym wielkim pokoju, w którym wzrośli i gniew wszelki topniał wobec wielkiego nieszczęścia jakie im groziło. Ona otarła oczy, on nie mógł płakać, powtarzał tylko ciągle:
— Jest zgubiona!... zgubiona, tak, zgubiona!
Około jedenastej wszedł doktór Cazenove, jak to zwykł był robić co tydzień, gdy odwiedziwszy chorych
Strona:PL Zola - Rozkosze życia.djvu/181
Ta strona została przepisana.