strony głowę wyciągała, uważała potrzebne objaśnić ją kilkoma słowami.
— To ja ciociu, nie niepokój się... Lazar poszedł do Verchemont, gdzie się potrzebował z cieślą widzieć.
— Dobrze, dobrze — mruknęła chora.
— Cioteczka nie jest przecież tak cierpiąca, żeby on miał przez to interesa swoje zaniedbywać, nieprawdaż?
— Rozumie się.
Od tej chwili rzadko już tylko mówiła o swoim synu, mimo uwielbienia jakie jeszcze dnia poprzedniego mu okazywała. Był on przyczyną i celem całej jej egzystencji, obecnie zapominała już o nim. Rozkład sił mózgowych, który już się w niej rozpoczynał, dozwalał już tylko na troskę fizyczną o swoje zdrowie. Przyjęła opiekę siostrzenicy i nie wydawało się, żeby sobie z tego podstawienia sprawę zdawała, zajęta ciągle śledzeniem jej oczyma, jakby w ciągle wzrastającej nieufności wobec krążenia jej około łóżka.
Tymczasem Lazar zszedł do kuchni zrozpaczony, znękany, osłabły. Bał się wszystkiego w domu całym: nie mógł siedzieć w swoim pokoju, którego obszar i pustka przerażały go, nie śmiał przejść przez salę jadalną, gdzie widok ojca czytającego spokojnie dziennik, do łez go wzruszał. Toteż wracał ciągle do kuchni, jedynego kącika, w którym panowało ciepło i życie, pewny, że znajdzie tu Weronikę, jak w dni największego spokoju zajętą swojemi rondlami. Gdy go widziała tak siedzącego przy kominie na krześle wyplatanem i nieustannie na to samo miejsce wracającego, powiedziała mu otwarcie co myśli o tym jego braku odwagi.
— Doprawdy, panie Lazarze, nie wiele pan się możesz przydać w trudnej chwili. Znowu to wszystko spada na barki tej biednej panienki... Myślałby kto, że tu w tym domu nikt nigdy nie chorował; a przecie, żeś pan tak doskonale pielęgnował panienkę, jak niedawno temu dwa tygodnie leżała na górze chora na gardło, cośmy myśleli, że już nie wstanie... co? przecie temu pan zaprzeczyć nie może. Całe dwa tygodnie obchodziłeś się z nią jak i dzieckiem.
Lazar słuchał sam się dziwiąc. Nie pomyślał nawet
Strona:PL Zola - Rozkosze życia.djvu/186
Ta strona została przepisana.