ruszyli ku noszom stojącym u stóp schodków przedsionka, a on patrzył ciągle, patrzył na oddalającą się przeszłość swoją, lat czterdzieści swego życia, rzeczy dawne, dobre i złe, wszystko czego niewypowiedzianie żałował, tak jak się żałuje minionej młodości. Za fotelem Paulinka i Lazar stali płacząc.
— Nie!... nie!... dajcie pokój — wołał gdy go chcieli odwieźć napowrót do sali jadalnej. Idźcie sobie — chcę widzieć!...
Złożono trumnę na noszach; inni ludzie je ponieśii. Pochód żałobny organizował się na podwórzu przepełnionem ludźmi z okolicy. Maciek zamknięty od rana, wył pode drzwiami wozowni, a wycie to rozlegało się wśród głębokiej ciszy. Minuszka tymczasem, siedząc na oknie w kuchni, ciekawie przyglądała się tym wszystkim ludziom i tej pace, którą wynoszono. Gdy długo jakoś nie ruszano z miejsca, znudzona kotka przystąpiła do swej zwykłej toalety i zaczęła sobie lizać sierść na brzuchu.
— A ty nie idziesz? — zapytał Chanteau Weroniki, którą spostrzegł stojącą przy sobie.
— Nie panie — odpowiedziała służąca, bardzo blada. — Panienka mi kazała zostać przy panu.
Dzwony kościoła biły ciągle, trumnę wynoszono za bramę, a tuż za nią w pełnem słońcu szli Lazar i Paulinka, oboje w grubej żałobie. A w otwartych drzwiach sieni w fotelu swym siedział stary, niedołężny Chanteau i patrzył za odchodzącemi.
Komplikacje ceremonji pogrzebowej i rozmaite inne interesa, które uregulować było trzeba, zatrzymały Lazara i Paulinkę w Caen przez dni dwa. Gdy wracać mieli po pierwszej wizycie na cmentarzu, pogoda zmieniła się i silny wiatr dął od strony morza. Wyjechali z Arromanches podczasz ulewnego deszczu, wiatr był tak silny, iż zdawało się, że uniesie budę powoziku. Paulinka przypominała