lety potworów morskich. Poza strumieniami gęstego deszczu wioska kryła się, jakby za mgłą. Kościół tylko widać było jeszcze wyraźnie odbijający na tle jaśniejszego w tej stronie nieba.
Paulinka milczała. Małe jej serduszko znowu ciężkiem westchnieniem wezbrało. Potęga widoku tego przygniotła ją. Westchnęła nareszcie długo i ciężko, jakby cały dech z siebie oddała.
— A co? to szersze jak Sekwana — rzekł Lazar, stojący poza nią.
Ta mała dziewczyna jeszcze go ciągle dziwiła. Doznawał wobec niej jakiejś dziwnej obawy i poczucia swej niezdarności.
— O tak, — odpowiedziała po cichu, nie odwracając głowy — szersze.
Już miał jej ty powiedzieć, ale się wstrzymał.
— To panienki nie przestrasza?
Obejrzała się na niego ze zdziwieniem.
— Nie... czegóż bym się miała bać. Przecież się woda aż tu do nas nie podniesie.
— Kto wie... — odparł, nie mogąc się wstrzymać od zażartowania z niej. — Czasami woda podnosi się aż nad kościół.
Mała wybuchnęła głośnym i szczerym śmiechem. W tej małej istotce pełnej zastanowienia, był to wybuch głośnej i zdrowej wesołości, wesołości osoby rozumnej, którą niedorzeczność rozśmiesza. I ona pierwsza familjarnie odezwała się do swego kuzyna, biorąc go za ręce jakby się z nim bawić chciała.
— O kuzynku! ja już nie jestem taka głupia... Czyżbyś ty tu został, gdyby woda się miała podnieść ponad kościół?
Lazar roześmiał się serdecznie, ściskając rączki dziecka, już w dobrej z nią przyjaźni. Właśnie wśród wybuchów tego śmiechu, weszła pani Chanteau. Zdawała się uszczęśliwioną.
— No, jużeście się poznajomili widzę — rzekła, wycierając ręce. — Wiedziałam, że to prędko nastąpi.
Strona:PL Zola - Rozkosze życia.djvu/22
Ta strona została przepisana.