Strona:PL Zola - Rozkosze życia.djvu/283

Ta strona została przepisana.

Pewnego ranka odpowiedziała mu:
— Nie wuju, zostaję.
Doktór, który był przy tem, zerwal się i wybiegi, wznosząc ręce do góry.
— Niemożliwa jest ta mata! A co za gniazdo os ta rodzina! Nigdy się z niego nie wydrze!

VIII.

I znowu dni jak przedtem jednakie płynąć zaczęty w Bonneville. Po zimie bardzo surowej, nastąpiła wiosna dżdżysta, morze chłostane ulewą, podobne było do jeziora błotnego; potem lato spóźnione przedłużyło się do połowy jesieni, przy słońcu ociężałem, które usypiało nieskończoność błękitów swemi palącemi promieniami; potem znów przeszła zima, i wiosna, i jeszcze jedno lato przeminęło, upływając w powolnych minutach, w regularnym pochodzie godzin.
Paulinka, jakby jej serce uregulowało się do tego monotonnego ruchu zegara, odnalazła zatracony swój spokój nieskończony. Cierpienia jej jakby drętwiały kołysane równym biegem czasu, wśród zajęć codziennych, które powracały ciągle te same i jednakie. Rano schodziła na dół, mówiła dzień dobry wujowi, miewała ze służącą rozmowę codzień podobną, dwa razy dziennie siadała do stołu, szyła po południu, wieczorem uczciwie spać się kładła i nazajutrz znowu to samo i nigdy jakiś wypadek niespodziewany nie przerywał tego jednostajnego życia. Chanteau coraz bardziej przez podagrę obezwładniony, z nogami obrzękłemi, z rękami bezkształtnemi, jeżeli z bólu nie krzyczał, milczał pogrążony w rozkoszy z tego powodu, iż nie cierpi. Weronika, jakby język gdzie zgubiła, dziwnie jakoś zasępiona była. Jedynie tylko obiady sobotnie spokój ten naruszały. Cazenowe i ksiądz Horteur przybywali regularnie i słychać było głosy mówiących do godziny dziesiątej, poczem drewniane trzewiki proboszcza stukały po bruku podwórza, a doktór odjeżdżał ciężkim