Strona:PL Zola - Rozkosze życia.djvu/329

Ta strona została przepisana.

— Słuchaj! — wykrzyknął doktór, całując Lazara — będę się starał uratować oboje!... A jeśli śmierci nie zdołam zażegnać, cierpieć będą więcej niż ty... gdyż będzie mi się zdawało, że to z mojej winy...
Szybko wyszedł, wołając ich ze sobą.
— Wolę was czuć przy sobie!
Od drzwi jeszcze stary Chanteau odwołał syna.
— Chodź, niech cię na tę ciężką chwilę ucałuję! — rzekł. — Ah! biedna Ludwinia!
I znowu pozostał sam w pokoju. Lampa kopciła, on przymknął oczy, nie mogąc patrzeć na tę półjasność niewyraźną i sen go znowu ogarniać zaczął. Walczył z nim przez kilka minut, przenosząc oczy z talerzy na stół, ze stołu, na bezładnie rozstawione krzesła, na których jeszcze wisiały serwety, ale powietrze było zbyt ciężkie, cisza zbyt przygnębiająca. Uległ w walce tej nakoniec, powieki się skleiły, wargi do regularnego, cichego, ułożyły tchnienia i zasnął wśród tego nieładu tragicznego, przed stołem zastawionym od wczoraj.

X.

— Nareszcie! — wykrzyknął Cazenove. — Ten przynajmniej będzie się mógł pochwalić, że przyszedł na świat niewesoło!
Wzruszenie i niepokój o matkę były tak wielkie, iż dotąd nikt się dzieckiem nie zajmował.
— Chłopczyka dał Pan Bóg, proszę pana — rzekła pani Bouland do Lazara.
Lazar głową oparty o mur, plecami do pokoju odwrócony, wybuchnął głośnym płaczem. Rozpacz głęboka 3go ogarniała, na myśl, że lepiejby było wszystkim pomrzeć, niż żyć dalej po takich cierpieniach. To rodzące się dziecię, budziło w nim smutek iście śmiertelny.
Paulinka pochyliła się ku Ludwice i pocałunek jeszcze jeden złożyła na jej czole.
— Chodź, pocałuj ją — rzekła do swego kuzyna.