nie dotknął od chwili, gdy jego matka umarła. I właśnie na tem samem łóżku, na którem ona ostatnie oddała tchnienie, widział teraz dziecię swoje maleńkie, ginące w ogromie prześcieradeł.
— Przykrość ci to sprawia? — zapytała Paulinka ze zdziwieniem.
Skinieniem głowy zaprzeczył, ale nie mógł mówić, wzruszenie głos mu tamowało.
Nakoniec wyjąkał:
— Bo widzisz, myślałem o mamie... Ona odeszła i oto nowa istota, której koniec takiż sam będzie. Pocóż to na świat przychodzi.
Łkania przerwały mu mowę. Obawa i wstręt do życia wybuchały w nim na nowo po strasznem przejściu, którego był świadkiem. Przytłumić ich w sobie, ani zataić nie miał siły.
Gdy dotknął ustami pomarszczonego czoła dziecka, cofnął się szybko, gdyż zdawało mu się, że pod wargami jego miękka główka się ugina. Wobec tej istotki tak wątłej i tak słabej, jakiś wyrzut sobie czynił.
— Bądź spokojny — rzekła Paulinka, jakby dla uspokojenia go — zrobimy z niego tęgiego zucha... nic nie szkodzi, że teraz jest taki maleńki.
Patrzył na nią i w tym przewrocie, jaki się w jego sercu i umyśle odbywał, spowiedź zupełna wybiegła mu na usta.
— I znowuż tobie zawdzięczać mamy jego życie... Więc zawsze i wiecznie będę twoim dłużnikiem...
— Mnie? — odpowiedziała. — Ja zrobiłam tylko... Gestem nakazał jej milczenie.
— Czyż mnie sądzisz na tyle złym, żebym nawet nie rozumiał tego, żem ci winien wszystko?... Od chwili wejścia twego do tego domu, ciągle tylko ty ofiarą byłaś. — Nie chcę już mówić o pieniądzach, które ci wzięto, ale kochałaś mnie jeszcze wtedy, gdyś mi Ludwikę dawała... Teraz ja wiem o tem... Gdybyś ty domyślić się mogła, jak dalece ja się wstydzę gdy się na ciebie patrzę, gdy sobie przypomnę!... Tybyś nam była krew z żył swoich oddała, tyś była dobra i wesoła, nawet w dniach, w których ci serce raniłem. Ach taki tyś miała rację, niema jak dobroć i wesołość, reszta to wszystko prosta zmora.
Strona:PL Zola - Rozkosze życia.djvu/333
Ta strona została przepisana.