Strona:PL Zola - Rozkosze życia.djvu/336

Ta strona została przepisana.
XI.

Po wielce dżdżystym i nader nieprzyjemnym maju, nastąpiły pierwsze dni czerwca bardzo gorące. Wiatr zachodni wiał od trzech tygodni, burze niszczyły wybrzeża, wyrywały odłamki skał, pochłonęły łodzie, pozabijały ludzi, a teraz te wielkie niebo błękitne, ta atlasowa wód powierzchnia, te dni ciepłe i jasne, pełne były niewypowiedzianej słodyczy i spokoju.
W takie przepyszne popołudnie, Paulinka zdecydowała się wytoczyć na taras fotel starego Chanteau i położyć przy nim na czerwonej kołdrze wełnianej małego Pawełka, już ośmnaście miesięcy mającego. Była ona jego matką chrzestną i psuła go tak jak starego.
— Nie będzie ci słońce przeszkadzało, wuju?
— Cóż też mówisz, takem go dawno nie widział... — A Pawełkowi dasz tak zasnąć tutaj na ziemi?
— Tak, tak, niech śpi, będzie mu zdrowo na powietrzu...
Przyklękła na jednym rogu kołdry i patrzyła na dziecko ubrane w białą sukienkę, z pod której wyglądały nagie nóżki i ręce. Oczki miał chłopczyk zamknięte i ku niebu zwróconą swą drobną twarzyczkę, różową i nieruchomą.
— Prawda, usnął odrazu — szepnęła. — Zmęczył się tą zabawą... A uważaj, wujaszku, żeby go zwierzęta nie niepokoiły.
I pogroziła palcem Minuszce, siedzącej na oknie sali jadalnej i myjącej się zawzięcie. W piasku na uboczu, Lulu wyciągnięty jak długi, otwierał od czasu do czasu to jedno oko, to drugie, ciągle nieufny, ciągle gotów warczeć...
Gdy Paulinka się podnosiła, Chanteau jęknął głucho.
— Co, znowu boli?
— O tak, boli, znowu boli!... Czyli lepiej powiedziawszy, ciągle boli... Jęknąłem, nieprawdaż?... A to dziwne, już nawet sam nie wiem, że jęczę...