Strona:PL Zola - Rozkosze życia.djvu/345

Ta strona została przepisana.

pozyskać dla duchowej miejsce w szpitalu nieuleczalnych w Bayeux, a ona sama odłożyła sto franków na ubranie i wyprawę dla chłopca, dla którego miała obiecane miejsce przy pociągach towarowych na drodze Cherbourgskiej. Gdy mówiła, on spuścił głowę i słuchał z nieufnością.
— No, więc dobrze? nieprawdaż? — mówiła dalej, — odwieziesz matkę, a potem pojedziesz zająć posadę.
Ale gdy postąpiła ku niemu, szybko odskoczył. Z pod spuszczonego czoła jego, oczy ani na chwilę nie odwracały się od Paulinki. Zdawało mu się, że go chce wziąć za ręce.
— Cóż to ma znaczyć? — zapytała zdziwiona.
Odpowiedział po cichu, z miną dzikiego zwierza przelęknionego.
— Chce mnie panienka wziąć, żeby mnie zamknęli. Ja nie chcę!
Odtąd wszelkie perswazje były nadaremne. Pozwalał jej mówić, zdawał się uznawać racje, które mu dawała, ale gdy się tylko ruszyła, odbiegał ku drzwiom i ciągłym, upartym ruchem głowy odmawiał za matkę, odmawiał za siebie, wolał nie jeść, ale żyć swobodnie.
— Precz mi stąd zaraz — wykrzyknął nakoniec zniecierpliwiony stary. — Ty jesteś za dobra. Jakto można zajmować się takim łajdakiem.
Ręce Paulinki drżały, serce jej się ściskało na widok bezowocności miłosierdzia i miłości dla innych, które się rozbijały o opór tej nędzy własnowolnej. Z rozpaczliwą pobłażliwością skinęła ręką.
— Cóż robić wuju! Oni cierpią, muszą przecież jeść, aby żyć!
I przywołała znów chłopca, aby mu dać jak w inne soboty, bochenek chleba i dwa franki. Ale cofnął się jeszcze i rzekł:
— Niech to panienka położy na ziemi i odejdzie, ja podniosę! Musiała uczynić tak jak żądał. Przysuwał się ostrożnie, ciągle patrząc na nią nieufnie. Potem gdy pochwycił chleb i pieniądze, uciekł, ile mu sił starczyło.
— Dziki głupiec! — krzyczał Chanteau. — Taki na tem skończy, że której nocy przyjdzie tu i pozabija nas wszyst-