szoną na szyi Lazara, zbladła. A gdy chłopiec wesoło oddawał jej pocałunki, wargi Paulinki drżały.
— Co ci jest? — spytała ciotka. — Czy ci zimno?
— Tak, proszę cioci, troszkę. Wiatr jest chłodnawy — rzekła, rumieniąc się za swoje kłamstwo.
Przy stole nie jadła prawie nic, wzrokiem ścigała ruchy wszystkich, a czarne jej oczy nabierały jakiegoś dzikiego wyrazu, gdy Lazar, wuj lub nawet Weronika, zajmowali się Ludwiką. Ale najbardziej, cierpieć się zdawała, gdy Maciek przy deserze, obchodząc stół jak zwykle, położył swój duży łeb na kolanach nowoprzybyłej. Napróżno przywoływała, nie chciał opuścić Ludwiki, która go cukrem karmiła.
Gdy wstano od stołu, Paulinka zniknęła, a Weronika przyszedłszy z kuchni dla sprzątnięcia, z tryumfem rzekła:
— Wyłazi szydło z worka! Pani się zdaje, że Paulinka to taka dobra! Niech no pani idzie na podwórze i zobaczy!
Nie tylko pani Chanteau, ale wszyscy wyszli na podwórze. Schowana za węgieł wozowni Paulinka, w przystępie dzikiej wściekłości, przyparłszy Maćka do muru, biła go w łeb całą siłą swych małych piąstek. Pies ogłuszony spuściwszy głowę stal spokojnie, nie bronił się. Zawołano ją, ale zdawała się nie słyszeć, biła ciągle. Trzeba ją było gwałtem oderwać zesztywniałą, pół martwą i tak chorą, że do łóżka ją położono i że ciotka połowę nocy bezsennie przy niej spędzić musiała.
— A to śliczna panienka! a to grzeczne dziecko! — powtarzała Weronika, kontenta, że się nareszcie znalazła skaza w tym brylancie.
— Przypominam sobie, że mi o jej uniesieniach wspominano w Paryżu — rzekła pani Chanteau — jest zazdrosna, to brzydka wada... Od sześciu miesięcy jak tu jest, zauważyłam już nieraz małe takie drobnostki, ale żeby tak bić tego Maćka, to już doprawdy przechodzi wszystko.
Nazajutrz, gdy Paulinka spotkała psa, rzuciła mu się na szyję, poczęła go ściskać w dziecięcych swych ramionach, całować i rozpłakała się tak silnie, iż obawiano się, że atak nerwowy się powtórzy. Jednak nie poprawiła się.
Strona:PL Zola - Rozkosze życia.djvu/54
Ta strona została przepisana.