nemi dążnościami. Książkę taką mógł napisać ksiądz w godzinie spadłego nań obłędu, i dlatego też, za pokutę, przez skruchę, powinien ją publicznie rzucić na stos, spalić własnemi rękoma, temi, które napisały te stronice pełne zgorszenia i skandalu.
Nagle Piotr wstał ze swego krzesła i chciał zawołać:
— Wyznaję, że straciłem wiarę, lecz zdawało mi się, że ją odzyskałem w imię litości, jaką we mnie rozbudziły nędze światu dokuczające! Ty, najwyższy kapłanie, byłeś ostatnią nadzieją moją, spodziewanem, wyczekiwanem zbawieniem mojem! Lecz marzenie to pierzchło, rozwiałeś je na zawsze! Nie jesteś upragnionym przezemnie nowym Jezusem, jesteś tylko dwieście sześdziesiątym trzecim papieżem! Nadciągającej burzy, ty nie powstrzymasz! Bo ty nie opuścisz swego tronu, nie pójdziesz po stromych drogach ze słowami pocieszenia i miłości, nie jesteś żądny odszukania najnędzniejszych swych braci dla podania im ręki pomocą darzącej! Więc też i twój blizki koniec, biada Watykanowi, biada świetności twojej bazyliki! Wszystko to runie, powalone stopą tych, którzy nadchodzą, wiedzą, która olbrzymieje z dniem każdym! Złudzeniem już tylko jesteście i cieniem znikającej wielkości.
Wszakże nie wymówił tych słów cisnących się na usta, a tylko skłoniwszy się, rzekł:
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/1005
Ta strona została uwierzytelniona.