Piotr byłby zaraz dzisiaj wyjechał z Rzymu, bo chciał co prędzej uciec z tego miasta, w którem przebył tyle wzruszeń, w którem utracił resztę swojej wiary. Lecz pragnąc doczekać się pogrzebu, odłożył swój wyjazd do jutrzejszego wieczora. Dzień zaś dzisiejszy miał zamiar spędzić w tym nieszczęsnym pałacu, przy zmarłej, którą pokochał od pierwszego spotkania i teraz silił się na przypomnienie sobie, jak modlić się należy, lecz w sercu miał tylko wielki ból i pustkę.
Gdy zeszedł na pierwsze piętro i stanął u progu oficyalnego mieszkania kardynała, wspomniał pierwsze swoje tutaj przyjście. Tego samego wrażenia doznał wtedy co obecnie na widok tej książęcej pompy zakurzonej, odartej, wiekami zużytej i zniszczałej. Drzwi wszystkich trzech olbrzymich poczekalni stały otworem, a sale były jeszcze puste z powodu wczesnej porannej godziny. W pierwszej, przeznaczonej dla służby, stał tylko Giacomo w czarnej liberyi; stał nieruchomo naprzeciw starożytnego kardynalskiego kapelusza, zawieszonego pod baldachimem, wśród pajęczyn spokojnie się tu mnożących. W drugiej sali, w której dawniej zasiadał sekretarz, przechadzał się drobnym krokiem kodataryusz, ksiądz Paparelli, oczekujący na przybycie gości. Nigdy jeszcze nie był tak podobny do starej dewotki, czarno ubranej i zwiędłej, pomimo dobrej tuszy, pomarszczonej skutkiem cielesnych umartwień.
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/1014
Ta strona została uwierzytelniona.