Strona:PL Zola - Rzym.djvu/1019

Ta strona została uwierzytelniona.

Piotr patrzał na Benedettę i mówił sobie że i on kochał ją bardzo, lecz kochał miłością najczystszą, wolną od myśli posiadania jej kiedykolwiek. Jakież rozkoszne godziny spędził w jej towarzystwie, jaka szczególniejsza przyjaźń łączyła ich oboje, przyjaźń równie słodka jak miłość. Ach, jak piękną była Benedetta, jak umiała nad sobą panować pomimo płomiennej swej natury. Piotr marzył o rozbudzeniu w niej miłości względem cierpiących, chciał rozszerzyć horyzont jej myśli i serca, zapoznać ją ze współczuciem, przygotować do innego życia, niż to jakie wiodła. Tę przedstawicielkę starej arystokracyi rzymskiej chciał nauczyć myśleć i czuć na sposób współczesny. Z rozczuleniem przypominał sobie, jak ona usiłowała zrozumieć i przeniknąć jego słowa, jak chętnie nazywała się jego uczennicą, pragnąc go zadowolić pomimo przeszkód, jakie znajdowała w samej sobie, skutkiem swego wielkopańskiego pochodzenia, wychowania i sposobu życia. Była uczennicą chętną i uważną, lecz przemiana jej mogła być tylko powierzchowną, chwilową. Czasami zdawało się, że dusza jej już się otwiera i zbliża ku duszy Piotra, najlepiej go rozumiała w chwilach cierpienia i smutku, wtedy współczuła wszystkim istotom cierpiącym, lecz gdy błysła jaka iluzya osobistego szczęścia, wtedy Benedetta przestawała odczuwać nędzę innych, radując się, była pewną w egoizmie swym, że świat cały się raduje. Czyż wszyscy ludzie z tej