chylili się, odmawiając modlitwę, w której się pogrążyli na czas nakazany przyzwoitością. Flawia panowała nad swą rozpaczą z wielką godnością a markiz odegrał jeszcze lepiej swą rolę człowieka dotkniętego rodzinnym smutkiem z dziwną bowiem zręcznością wszedł on w skórę światowca, umiejącego się stosować i zachowywać podług przyjętych zwyczajów. Razem powstali i zwolna skierowali się ku drzwiom pokojów, w których kardynał Boccanera i donna Serafina, przyjmowali członków rodziny i bliższych znajomych.
Weszły teraz panie w liczbie pięciu, szły jedna za drugą, właśnie gdy dwaj kapucyni i poseł hiszpański przy stolicy Apostolskiej, opuszczali salę, po odmówieniu zwykłych modłów. Wiktorya, patrząc wciąż na to co się działo w sali, rzekła:
— Otóż i księżniczka Celia... jaka blada... jaka zmartwiona... ona bardzo kochała naszą Benedettę...
Celia włożyła suknię żałobną na tę ostatnią i tak bolesną wizytę. Za nią szła panna służąca, z dwoma olbrzymiemi wiązankami róż białych.
— Ach, ta dobra księżniczka — szepnęła znów Wiktorya — ona zawsze marzyła, by jej ślub odbył się równocześnie ze ślubem Benedetty z Dariem... Ale oni ją wyprzedzili, już się pobrali
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/1030
Ta strona została uwierzytelniona.