i śpią razem swoją pierwszą noc wspólną a śpią na zawsze...
Celia zaraz uklękła i przeżegnała się, lecz widocznem było, że się nie modli a tylko patrzy na zmarłych kochanków, patrzy nieprzytomnie z wielkiego po nich żalu, widząc ich tak bladych, zimnych, marmurowych. A więc dość jest kilku godzin, by życie uciekło na zawsze, by serca zamarły i usta przestały pałać żądzą pocałunków?... Patrząc na nich teraz, przypominała ich sobie podczas balu wczorajszej nocy, jakże byli piękni, kwitnący szczęściem, żyjący miłością! Młode serce Celii wrzało oburzeniem przeciwko śmierci, buntowała się przeciwko tej wielkiej, ślepej sile, unoszącej po za życie istoty życia pragnące, kochanków wstępujących w promieniste radością progi szczęścia, płynącego z miłości. Gniew, boleść i trwoga falowały na pięknej twarzy dziewczyny, która drżała wobec straszliwej pogróżki śmierci i nicości, i bladą była jak lilia przeczysta i jeszcze zamknięta. Przejrzyste, jasne a zarazem głębokie jej oczy nigdy jeszcze nie wyrażały tyle niedościgłych tajemnic, kochała, lecz miłość odgadywała zaledwie, żądze uniesień zmysłowych były jej niewiadome, wstępowała dopiero w życie a oto zaraz na wstępie przyszło jej oglądać tych dwoje zmarłych, których tak bardzo lubiła. Śmierć ich strwożyła jej duszę, była wylękłą a zarazem zbolałą.
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/1031
Ta strona została uwierzytelniona.