Pierina twierdziła, że szczęśliwymi są tylko umarli. Lecz Celia powstrzymała jej słowa giestem pełnym nadziei, nieuznającym cierpienia a nawet śmierci i zawołała z przekonaniem:
— Nie, moja droga... życie jest piękne i żyć trzeba. Zwłaszcza żyć trzeba, posiadając tak cudną urodę jak twoja... Proszę, nie pozostawaj tu dłużej... chodź ze mną... nie płacz... i żyj radością, żeś taka piękna.
Celia uprowadziła z sobą Pierinę a Piotr, pozostawszy sam, opuścił się na fotel, tak wyczerpany z sił, iż zdawało mu się, że więcej się ztąd nie ruszy. Don Vigilio bezustanne składał ukłony. W nocy miał silny atak gorączki i jeszcze teraz drżał febrycznie. Cerę miał bardzo żółtą a oczy rozpalone, niespokojne. Od czasu do czasu, rzucał spojrzenie w stronę Piotra, wyraźnie pragnąc zamienić z nim chociażby słów kilka, lecz lękał się zejść ze swego posterunku, albowiem ksiądz Paparelli mógł to zobaczyć przez otwarte podwoje wiodące do sali, w której witał ukłonem przybywających. Don Vigilio dostrzegłszy wreszcie, że kodytaryusz oddalił się wgłąb pałacu, szybko zbliżył się do Piotra, mówiąc:
— Byłeś u papieża wczoraj wieczorem?...
Zdumiony, Piotr spojrzał na niego, nie mogąc zrozumieć, zkąd mógł to wiedzieć, a don Vigilio, nie czekając na odpowiedź, mówił z gorzkim uśmiechem:
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/1035
Ta strona została uwierzytelniona.