dłoni, lecz monsignor nie miał na ustach zwykłego uśmiechu, wyraz jego twarzy był przygnębiony, poważny.
— Ach, mój drogi synu, jakaż straszliwa katastrofa spadła niespodziewanie! Jego Eminencya tonie we łzach!... Okropność, okropność!...
Usiadł na jednem z krzeseł, zapraszając Piotra, by zajął miejsce obok niego i przez chwilkę milczał, może w chęci opanowania okazywanego smutku i chmurnych myśli, jakie nadawały wyraz posępny zwykle uprzejmiej jego twarzy. Po jakimś czasie machnął ręką, jakby chcąc odpędzić przykrości i, odnalazłszy pogodę, zapytał:
— Więc cóż?... Wszak widziałeś się z Ojcem świętym?...
— Tak, ojcze wielebny, wczoraj wieczorem i raz jeszcze dziękuję za twoją wielką dobroć, której zawdzięczam urzeczywistnie mojego pragnienia.
Nani patrzał z wielką siłą spojrzenia a ironiczny uśmiech może pomimowoli osiadł mu na ustach.
— Dziękujesz mi, zatem widzę, że musiałeś być rozsądny... i poddałeś się pokornie u stóp Ojca świętego... Spodziewałem się tego po tobie, bo cenię twój rozum. W każdym razie cieszę się szczerze, bo widzę, że się nie zawiodłem na tobie.
Z wylaniem dodał po chwili:
— Nigdy nie spierałem się z tobą, bo pocóż?... Pozostawiłem czas faktom, by na ciebie oddzia-
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/1040
Ta strona została uwierzytelniona.