się o dłuższą rozmowę, jaką mi pan raczyłeś przyobiecać.
Twarz Orlanda rozjaśniła się serdeczną uprzejmością. Lecz wtem, przypomniał sobie młodzieńca, który drzwi otworzył, a potem skromnie usiadł na boku w pobliżu okna. Był prawie jeszcze dzieckiem. Miał lat około dwudziestu, lecz nie miał zarostu, piękny był i jasnowłosy, o cerze lilii, ustach różowych, oczach rozmarzonych i niewymownie łagodnych. Orlando przedstawił go Piotrowi z uczuciem ojcowskiem: Angiolo Mascara, wnuk dzielnego Mascary, jednego z tysiąca, długoletniego towarzysza broni, który zginął jak bohater, pokłuty i porąbany na sztuki.
— Sprowadzam sobie tego młodzika — mówił dalej Orlando z dobrym, tkliwym uśmiechem, by go wyłajać. Wyobraź sobie, że ten zuch, chociaż wygląda jak panienka, jest zagorzałym zwolennikiem najbardziej krańcowych poglądów. Jest anarchistą, jednym z tuzina, czy z dwóch tuzinów anarchistów, jakich możnaby się ledwie że doliczyć na całym obszarze ziemi włoskiej. Pomimo to jest zacnym chłopakiem i dobrym synem, bo z pracy swej utrzymuje matkę, a w biurach rządowych niemała jest robota dla początkujących... przy tem lękam się, że gdy się tam dowiedzą, z kim mają do czynienia, to go ze służby wydalą... Słuchaj, mały... złóż mi obietnicę, że będziesz rozsądny...
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/1087
Ta strona została uwierzytelniona.