niąc go na równi ze starym, spróchniałym domem, z którego żadnego nie może już być pożytku.
Angiolo, milcząc dotychczas, z najwyższem zajęciem przysłuchiwał się rozmowie. Na młodocianej jego twarzy wrażenia odbijały się krasą przelotnych rumieńców, zwłaszcza niebieskie jego oczy świeciły płomiennemi błyskami, tak dalece chciał on brać udział w pracy nad ludem którego samopoznanie należało rozbudzić.
— Tak — rzekł zwolna swoim czystym, muzykalnym głosem — tak, Rzym trzeba zmieść, nie pozostawiając kamienia na kamieniu, lecz tylko dlatego, by go następnie odbudować jeszcze wspanialej!...
Orlando roześmiał się i z pobłażliwem szyderstwem spytał łagodnie:
— Ach, więc chcesz następnie odbudować?... Jakże to szczęśliwie dla Rzymu!
Angiolo wstał i powtórzył głosem drżącym, prorokując w natchnieniu:
— Tak, Odbuduję Rzym! odbuduję Rzym wielki, piękny, niezrównany w swej szlachetności! Nie jestże dla jutrzejszego świata potrzebną jedyna stolica, arka przymierza, punkt zborny całej ludzkości?... Czyż inne miasto może tem być w przyszłości, czem Rzym... ten nasz Rzym, od tylu wieków proroctwami oznaczony, jako miasto wieczne, nieśmiertelne, w którem się rozgrywać będą losy narodów... Lecz aby Rzym mógł się
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/1099
Ta strona została uwierzytelniona.