nego we Frascati, gdy wracając powozem ku Rzymowi, napotkali kroczące przeznaczenie w postaci księdza Santobono, niosącego koszyk z figami. Jakże dziwnym zbiegiem okoliczności tak długo rozmawiali o truciźnie, jeszcze będącej w użyciu, jak za dawnych czasów! Mówili o truciźnie, nie przypuszczając, że siedzący naprzeciwko nich Santobono, kołysze ją troskliwie na swoich kolanach! Ach, a zwłaszcza wypadek zaszły w pustej, przydrożnej karczmie, ta czarna kokoszka, który padła trupem po zjedzeniu porwanej figi z koszyka Santobona! A potem, tej samej nocy, ów świetny bal w przepysznych salonach pałacu Buongiovanni! Wreszcie powrót piechotą w stronę pałacu Boccanera, zatrzymanie się hrabiego, który zapaliwszy cygaro, śpiesznie odszedł, nie oglądając się po za siebie i dozwalając, by los rozporządził śmiercią. Całość tych wydarzeń Piotr i Prada przeżywali teraz, patrząc na siebie, nie potrzebowali mówić, bo pewnymi byli, że się odgadli wzajemnie i to w zupełności, aż do głębi duszy.
Piotr nie zaraz odpowiedział na żądanie starca. Wreszcie szepnął:
— Jakie to okropne, okropne!...
— Domyślałem się, że tak być musiało — rzekł Orlando. — Lecz możesz wszystko nam opowiedzieć... Mój syn przebaczył... wobec śmierci zapomniał..
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/1105
Ta strona została uwierzytelniona.