ście, jakiego się dopuszczał w ostatniej chwili przed wyjazdem Piotra.
— Wiem, że wyjeżdżasz dziś wieczorem i jak widzę, rzeczy twoje już są złożone... przyszedłem, bo chciałem cię jeszcze raz widzieć... Ach, mój drogi, ileż to strasznych rzeczy zaszło od ostatniego naszego spotkania... a jednak wszak ten bal u Buongiovannich był nietak dawno! Wróciłem z Florencyi dziś po południu, nie mogłem przeto być na pogrzebie... Lecz pojmujesz, jakie wstrząsające i przykre wrażenie sprawiła na mnie wiadomość o nagłej śmierci dwojga naszych przyjaciół...
Zaczął się rozpytywać Piotra, przeczuwał bowiem, że kryje się w tej katastrofie dramat, znany tylko najbliższym osobom. Znał dobrze złowrogie legendy Rzymu i domyślał się czegoś wyjątkowo przerażającego, lecz nie przynaglał Piotra, będąc bardzo ostrożnym i lękając się badać zbyt ważne cudze tajemnice. Zachwycił się więc tylko wyczutem przez siebie pięknem pary kochanków, zmarłych w miłosnym uścisku. Musiało to być coś nadludzkiego! I zżymał się z gniewu, że nikt nie naszkicował, chociażby rysunku z tej przepięknej grupy.
— Dlaczegóż ty nie pochwyciłeś za ołówek?... Cóż to szkodzi, że nie umiesz rysować. Byłbyś to oddał naiwnie, wprost tylko uczuciem, i byłbyś może stworzył arcydzieło!
A potem nieco spokojniej dodał:
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/1114
Ta strona została uwierzytelniona.