jego duszy, jego mózgu, bo oto padał znów zbolały i jęczy wśród gruzów zbudowanego przez siebie gmachu.
Przybył do Rzymu nie dla odnalezienia naiwności wierzeń, jakie na zawsze utracił w Lourdes, lecz dla umocnienia się w swej wierze inteligentnego człowieka, wznoszącego się po nad zewnętrzne symbole kultu, człowieka chcącego pracować dla dobra ludzkości, spragnionej prawdy i sprawiedliwości. A teraz wyjeżdżał zrozpaczony, ostatecznym rażony gromem i pytał sam siebie, co pocznie teraz z sobą?...
Co pocznie, rzucony na morze zwątpienia i negacyi?... Nigdy mu sutana nie ciężyła tak srodze na barkach, jak w chwili obecnej. Przypomniał sobie swój okrzyk, rzucony podczas rozmowy z monsignorem Nani, że dusza jego nie może się poddać, że zapał jego zbawienia świata miłością nigdy nie wygaśnie i że odpowie obecnie napisaniem innej książki, w której wskaże, na jakim gruncie wyrośnie nowa religia. Tak, napisze znów książkę! A w niej wypowie pomyłkę swoją i wszystko, co widział i słyszał w Rzymie; będzie to także książka o Rzymie, lecz o prawdziwym, o rzeczywistym Rzymie, nierozumiejącym współczucia, ani miłosierdzia, ani miłości bliźniego, o Rzymie konającym w dumie swej purpury.
Pilno mu teraz było znaleźć się już w Paryżu, wystąpić z Kościoła i podążyć chociażby do od-
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/1126
Ta strona została uwierzytelniona.