Stojąc w otwartem oknie i patrząc na Rzym tonący w ciemnościach, Piotr myślą był już w Paryżu, oddany miłosiernemu niesieniu pomocy zgłodniałym, opuszczonym i nędzę wszelaką cierpiącym. Zaduma jego była tak głęboką, że nie usłyszał głosu, który go wołał. Zbudził się dopiero, gdy ręka dotknęła jego ramienia.
Odwrócił się i spostrzegł Wiktoryę, która mówiła:
— Czas jechać.. Jest w pół do dziesiątej... Dorożka czeka na dole a Giacomo już zniósł pańskie rzeczy...
Widząc, że Piotr mruga powiekami, dobrze nie rozumiejąc co rzekła, uśmiechnęła się do niego, mówiąc:
— Pan się żegnał z Rzymem... Ale dziś brzydka pogoda...
— Tak, bardzo brzydka — odpowiedział prawie machinalnie.
Odszedł od okna i zabierał się do wyjścia. Na odjezdnem dał Wiktoryi sto franków, prosząc, by to rozdzieliła pomiędzy służbę pałacową.
Rozejrzał się raz jeszcze po pokoju i czuł ból, odrywając się od tego mieszkania, w którem wiele przecierpiał, wiele przeżył i jakby część swej duszy utracił. Wiktorya wzięła ze stołu palącą się lampę, mówiąc, że przyda się na schodach, bardzo dzisiaj ciemnych, i zaczęli spuszczać się razem. Ach to ostatnie zejście po tych schodach pustego, posępnego pałacu Boccanerów, jakimże
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/1133
Ta strona została uwierzytelniona.