Strona:PL Zola - Rzym.djvu/1135

Ta strona została uwierzytelniona.

dzie zaglądał do tego ogrodu, w którym spędził tyle słodkich godzin w towarzystwie uroczej Benedetty! Ach, wszystko tu przypominało okropność ciosu spadłego na ten dom nieszczęsny, wszystko tchnęło żałobą i śmiercią.
Przed bramą pałacu stała dorożka a dwie zazapalone jej latarnie słały dwa żółte promienie, przedzierające ciemność ulicy. Pakunki Piotra już były w powozie, kuferek obok stangreta a walizka na przedniej ławeczce. Piotr wsiadł natychmiast.
— O, niepotrzebuje się pan śpieszyć — zawołała Wiktorya, stojąc na chodniku. — Jeszcze będzie pan miał czas wszystko załatwić na dworcu, również się nie śpiesząc, lecz tak lepiej...
Piotr z wdzięcznością spojrzał na poczciwą swą rodaczkę, która przyjęła go w chwili przyjazdu a teraz ostatnia żegnała. Ona zaś mówiła dalej:
— Nie mówię panu do widzenia, bo zapewne pan nie prędko znów zjedzie do tego piekielnego ich miasta... Więc żegnam pana! Żegnam, przypuszczam, że na zawsze.
— Żegnam cię, moja dobra Wiktoryo i dziękuję ci z serca za okazywaną życzliwość.
Dorożka ruszyła z miejsca i potoczyła się żwawym kłusem krętemi uliczkami w stronę szerokiej, ruchliwej ulicy Wiktora Emanuela. Deszcz już nie padał i dorożka była odkryta. Pomimo, że powietrze było ciepłe, Piotr poczuł obiegają-