Strona:PL Zola - Rzym.djvu/1136

Ta strona została uwierzytelniona.

cy go chłód, lecz nie chcąc tracić czasu, nie kazał przystanąć i postawić budy, tem więcej, że stangret jechał śpiesznie, jakby chcąc się co prędzej załatwić z klientem i znaleźć z drugim nowy zarobek.
Wjechawszy na ulicę Wiktora-Emanuela, Piotr się zadziwił, że już była pusta, chociaż godzina była jeszcze wczesna. Bramy domów stały zabarykadowane, chodniki były puste i tylko elektryczne lampy paliły się niejasno wśród melancholijnej pustki. Po za mgłą, dość tu widoczną, skutkiem przestrzeni, zamajaczył gmach Kancelaryi państwa. Nieco dalej na prawo, mignęła ulica Aracoeli, z rzędem daleko rozstawionych latarni gazowych, lecz na końcu jej, znajdujący się Kapitol, był teraz niewidzialnym w nocnej ciemności. Dorożka wtoczyła się w wązki przesmyk pomiędzy ciemnym gmachem Gesù i ciężkim pałacem Altieri. Nawet w dni słoneczne i gorące, zawsze tu zalegał ponury zmrok, pełen wilgoci. Piotr, drżąc z zimna na ciele i na duszy, poddał się nowemu marzeniu.
Nagle zbudziła się w nim myśl, niejednokrotnie go niepokojąca, że ludy w wędrówkach swoich z Azyi, zawsze szły za słońcem, jakby wschodnie wichry gnały ziarno ludzkie ku zachodowi, tam każąc mu dojrzewać. To posuwanie się narodów, odbywało się zwolna, jakby etapami, narody szły naprzód, pozostawiając po za sobą wyczerpaną ziemię, miasta walące się w gruzy a sa-