Weszli do przedpokoju, w którym paliła się naftowa lampa postawiona na środku stołu. Przedpokój był obszerny, o ścianach malowanych na czerwono i zdobnych w złote, regularne staroświeckie draperye. Na krzesłach leżały rzucone męzkie paltoty i dwa damskie okrycia, na konsoli zaś spoczywały kapelusze. Pod ścianą siedział lokaj i drzemał w półcieniu.
Don Vigilio usunął się grzecznie przy drzwiach wiodących do pierwszego salonu, obitego czerwoną brokatelą. Wszedłszy tam, Piotr był przekonany, że niema nikogo. Naraz stanęła przed nim niespodziewanie czarna postać kobiety, której rysów nie mógł dojrzeć z powodu ciemności. Na szczęście, don Vigilio znów się ukłoniwszy, rzekł:
— Mam zaszczyt przedstawić contessinie księdza Piotra Fromont, dziś rano przybyłego z Francyi.
Przez chwilę Piotr pozostał sam na sam z Benedettą w tym pustym, olbrzymim salonie zlekka oświetlonym dwoma lampami, przysłoniętemi abażurami z koronek. Z sąsiedniego salonu, biło żywsze światło przez otwarte na rozcież podwoje i dolatywały głosy kilku rozmawiających tam osób.
Contessina okazała się wielce uprzejmą dla Piotra, witając go z serdeczną prostotą:
— Jakże jestem rada, że pana widzę. Lękałam się, by pan nie rozchorował się ze zmęczenia.
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/114
Ta strona została uwierzytelniona.