swoje piękno, którego jeszcze nie rozumiał, lecz powinien postarać się zrozumieć.
Nagle dorożka skręciła w bok i opuściwszy ludną ulicę Wiktora Emanuela, jechała ciasnemi, krętemi zaułkami, z trudem torując sobie drogę. Panowała tu głucha cisza. Stara dzielnica miasta była senna i zimna, w porównaniu z nową, pełną ruchu i słońca. Piotr przypomniał sobie plany miasta, w których się rozpatrywał przed wyjazdem i nabrał pewności, że się zbliża do via Giulia. Ogarnął nim żal, iż tak mało widział. Pragnienie zobaczenia czegoś więcej, zaczęło mu coraz żywiej dokuczać. Podniecony przebytą podróżą, w czasie której nie przestawał się dziwić, nie znajdując rzeczy takiemi jak je sobie wyobrażał, rozgorączkowany ciekawością, czuł, że nim opanowywa żądza widzenia i że musi ją zadowolnić. Była dopiero godzina dziewiąta, zatem miał przed sobą cały poranek, by się stawić w pałacu Boccanera. Dlaczegóż więc nie kazać się zawieźć do klasycznego miejsca, z którego można ujrzeć cały Rzym, rozsiadły na siedmiu pagórkach?... Myśl ta nie dawała mu teraz spokoju, dręczyła go i skończyło się na tem, że jej uległ.
Dorożkarz nie odwracał się teraz dla dawania objaśnień, więc Piotr podniósł się dla dania mu nowego adresu:
— Do San Pietro in Montorio.
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.