Strona:PL Zola - Rzym.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

ścian surowego, staroświeckiego salonu. Zebrane towarzystwo słuchało ździwione, coraz nieprzystępniej lodowate, lecz Piotr tego nie widział i odczuć nie był zdolny, płonąc młodzieńczym zapałem swoich przekonań.
Korzystając z chwilowej pauzy, monsignor przerwał uniesienie Piotra, zapytując go z nieodstępnym uśmiechem lekkiej, ukrytej ironii:
— Masz zupełną słuszność, wierząc w piękno tego wszystkiego. O tak, wszystko to jest bardzo piękne, podniosłe i godne imaginacyi czysto i szlachetnie myślącego chrześcianina. Lecz jakie masz zamiary, moje dziecko?... Jak chcesz się zabrać do załatwienia swojej sprawy?...
— Chcę iść prosto przed oblicze Ojca świętego i bronić się przed nim osobiście.
Znaczący uśmiech przebiegł po ustach osób zebranych a donna Serafina wytłomaczyła jego znaczenie, mówiąc:
— Niekażdy kto chce, może być przypuszczony przed oblicze Ojca świętego.
Lecz Piotr, na nic nie zważając, zawołał porywczo:
— Ja muszę go zobaczyć i nie wątpię, że go zobaczę. Czyż ja nie jestem tym, który wypowiedział własne jego poglądy?... Czyż ja nie jestem tym, który bronił jego polityki?... Jakże by więc on mógł dozwolić, by skazano na zagładę napisaną przezemnie książkę, przy pisaniu