Strona:PL Zola - Rzym.djvu/16

Ta strona została uwierzytelniona.

jak jego koń; obadwaj zdawali się wiedzieć, że w tem miejscu przystanek jest zwykle długi.
Piotr, stanąwszy na skraju tarasu, zapatrzył się w dal całą siłą wzroku. Gorączkowo rozpalone ręce zaciskał nerwowo, założywszy je na opiętej, czarnej sutannie. Rzym! Rzym! Miasto cezarów, miasto papieży! Wieczysta stolico, któraś dwukrotnie świat zhołdowała! Miasto, przeznaczeniem do przodowania powołane!
Piotr patrzał i myślał o tem, jak gorąco pragnął módz urzeczywistnić tutaj żarliwe swe marzenia. Jest wreszcie w Rzymie! Patrzy i widzi go przed sobą!
Burze dni poprzednich wystudziły upalne sierpniowe powietrze. Dzisiejszy wrześniowy poranek niósł z sobą orzeźwiająco chłodnawe powiewy a niebo roztaczało bezchmurną bladą niebieskość, gdzieś aż w nieskończoność. Miasto występowało łagodnie, jak widzenie zanikające w falach porannych blasków. Lekkie niebieskawe mgły unosiły się nad dachami domów w dolinach, lecz mgły te były ledwie widzialne i delikatne, jak gaza. Okolice poza miejskie, oraz dalekie wzgórza gubiły się w blado różowych i złotych pyłach.
W pierwszej chwili nie rozróżniał nic, nie chciał zatrzymywać się na szczegółach, chcąc objąć Rzym cały, ten olbrzymi żywy kolos, spoczywający przed nim na gruncie powstałym z tylu zpopielonych pokoleń. Rzym! Wiek każdy odnawiał