jeszcze nie miał w ręku papierów odnoszących się do owej książki. Mówiąc to, był szczery, bo rzeczywiście tak było.
— Zaręczam panu, że nic o tem nie wiem. Nic nam jeszcze nie nadesłano. Nic a nic nie wiem...
Piotr chciał mu stawić jakieś nowe pytanie, lecz don Vigilio, rzekłszy, iż musi powrócić do swojej roboty, spojrzał z ukosa na drzwi wychodzące do komnaty, w której zasiadał ksiądz Paparelli, żałując w duchu, że za wiele mówił i nadto był otwarty. Skurczył się więc po za swoim stołem, pragnąc się zmniejszyć i stać się niewidzialnym w swoim kącie, kącie bardzo ciemnym wśród ponurej sali.
Piotr, pozostawiony sam sobie, znów się zamyślił a wątkiem jego myśli były te wszystkie rzeczy nieznane, jakie tu napotykał. Przepełniał go smutek nad drobiazgowością rzeczy, które widział. Znów upływały długie chwile wyczekiwania. Była już godzina blizko jedenasta. Naraz posłyszał jakiś ruch i głosy. Był to kardynał Sanguinetti wychodzący po odbytej naradzie. Towarzyszył mu inny kardynał, wysoki, chudy o ascetycznej twarzy. Piotr wstał i nizko się ukłonił, lecz kardynałowie nie zwrócili nawet uwagi na tego młodego, nieznanego księdza. Rozmawiali głośno, swobodnie.
— Tak, wiatr się zmniejszył, będzie dziś większy upał niż wczoraj.
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/164
Ta strona została uwierzytelniona.