Piotr pochwycił sposobność bronienia swej książki. Zdawało mu się, iż powinien ją osłonić opieką osób interesujących się nią we Francyi.
— Nie zdołam wyrazić — rzekł — jak dalece byłem przerażony i oszołomiony, gdy otrzymałem wiadomość o grożącem napisanemu przezemnie dziełu niebezpieczeństwie... Polegałem bowiem na zdaniu wice-hrabiego Filiberta de la Choue, który niejednokrotnie głośno mówił, iż książka ta przynieść może Stolicy apostolskiej większą korzyść, aniżeli najwaleczniejsza armia...
— De la Choue, de la Choue — powtarzał kardynał, wydąwszy usta z dobrotliwem lekceważeniem — wiem, że de la Choue uważa siebie za bardzo dobrego katolika... Jest on skoligacony z nami... i gdy u nas zamieszkuje, przyjechawszy do Rzymu, chętnie go widuję... i lubię z nim rozmawiać, z wyjątkiem kilku kwestyj, pod względem których nigdy się nie porozumiemy. Lecz katolicyzm tego poczciwego de la Choue jest tylko literacką egzaltacyą, mieszaniną nieokreślonego socyalizmu, niedowarzonych roszczeń demokracyi, mrzonek o korporacyach, stowarzyszeniach... Tak, tak... to nazwać można tylko literaturą!
Słowo to zastanowiło Piotra i uczuł się niem osobiście dotknięty. Wyrzeczone zostało z pogardliwą ironią. Więc czemprędzej wymienił dru-
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/170
Ta strona została uwierzytelniona.