Strona:PL Zola - Rzym.djvu/210

Ta strona została uwierzytelniona.

salę badawczem, podejrzliwem spojrzeniem, w ciągłej będąc obawie grożącego, nieznanego niebezpieczeństwa.
W sali zapanowała teraz głucha, głęboka cisza. Piotr pozostał jeszcze chwilę na temże samem miejscu koła okna. Jakże się czuł zaniepokojony i zbolały. Obdarzony czułą i łatwo entuzyazmującą się naturą, cierpiał teraz nad rozbiciem się części swoich marzeń. Wyjeżdżając z Paryża do Rzymu, wszystko mu się wydawało łatwem do naprawienia, prostem i naturalnem. Posądzony, oskarżony niesłusznie, jechał, by się osobiście obronić i uniewinnić, rzuciwszy się do stóp papieża, który go słuchał z ojcowską pobłażliwością. Czyż papież nie był uosobieniem religii, inteligencyą wszystko rozumiejącą, sprawiedliwością, ustanawiającą prawdę?... a przedewszystkiem nie był że on Ojcem, bożym posłannikiem niosącym spokój przebaczenia za wszelakie winy. Nie byłże on bożem narzędziem sprawiedliwości i miłosierdzia?... Dobroci pełnym ojcem wyciągającym ramiona nawet ku najgrzeszniejszym ze swoich dzieci?... Czyż drzwi jego domu nie powinny stać otworem by najubożsi, najnędzniejsi z jego synów mogli wejść i uskarżyć się na dolę swoją, wyjawić swe grzechy, przedstawić powody i znaleźć pocieszenie w nieskończonej dobroci ojca, ku któremu dążyli?... Tak myślał Piotr, jadąc ku wiecznemu miastu. Tymczasem od pierwszego dnia przybycia do Rzymu zastał wszystkie drzwi z trza-