schodów pałacu Boccanera. Też same miały marmurowe poręcze, zimną nagość ścian, tylko tutaj stopnie były wybite dywanem a przy drzwiach zwieszały się czerwone portyery, jaskrawo się odcinając od białości stiuków. Przez uchylone drzwi, Piotr ujrzał kilka bogatych salonów o pięciometrowej wysokości i nowożytnem umeblowaniu. Przepełnione sprzętami odbijającemi się w olbrzymich lustrach o złoconych ramach, połyskiwały jedwabnemi, aksamitnemi obiciami i firankami. Piotr znów przystanął, próżno czekając, by któśkolwiek wyszedł na jego spotkanie. Dom był jakby pusty, czuć było iż nie rządzi tutaj kobieta. Już chciał wyjść i zadzwonić na dole, gdy wreszcie nadszedł domowy służący.
— Czy mogę się widzieć z hrabią Prada?
Służący popatrzył badawczo na tego księdza o cudzoziemskim wyglądzie a po chwili zapytał:
— Z którym?... Z ojcem czy z synem?...
— Z ojcem, z panem Orlando Prada.
— W takim razie proszę iść na trzecie piętro.
Już Piotr wchodził na schody, gdy raczył dodać objaśnienie:
— Na trzeciem piętrze, małe drzwi na prawo. Proszę mocno stukać, bo inaczej tam nie otworzą.
Rzeczywiście tak było, bo Piotr parę razy zastukał, nim drzwi się uchyliły i stanął w nich mały, chudy staruszek, dawny żołnierz hrabiego.
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/231
Ta strona została uwierzytelniona.