Strona:PL Zola - Rzym.djvu/233

Ta strona została uwierzytelniona.

go pchnęło ku czynom bohaterskiej odwagi i nieokiełznanej żądzy niepodległości. Wspaniale piękną była ta głowa bohatera złożonego niemocą. Dumnie osadzona na karku, spoglądała wyniośle. Orlando Prada siedział prosto w swoim fotelu, cały korpus jego ciała był silny i zdrowy a tylko nogi były martwe. Zniedołężniałe te nogi były owinięte i zakryte czarną, sukienną derką. Ręce i ramiona miał bardzo ruchliwe i giestami dopełniające żywość oczu i słowa.
Orlando, zwróciwszy się do służącego, rzekł łagodnie:
— Batista, możesz teraz wyjść... Wróć za jakie dwie godziny.
A spojrzawszy Piotrowi prosto w oczy, zawołał głosem czystym bardzo donośnym, zwłaszcza jak na siedemdziesięcioletniego starca:
— Wreszcie pana poznaję, kochany panie, i nadarza się sposobność pomówienia z tobą osobiście... Proszę, niechaj pan weźmie krzesło i siądzie blizko, naprzeciwko mojego fotela...
Spostrzegłszy, że Piotr mimowoli obejrzał się po skromnej komnatce, dodał wesoło:
— Niechaj pan wybaczy skromność mojej celi... Żyję tutaj jak mnich w klasztorze, albo jak stary żołnierz nawykły do obozowej prostoty... i niczego już pożądać niemogący... Mój syn nieprzestaje mnie namawiać, bym zamieszkał w którym z pokojów na dole, lecz po cóż mi ten przepych?... Nie lubię tego, słomiane meble są