Strona:PL Zola - Rzym.djvu/240

Ta strona została uwierzytelniona.

ty jedyna miłości moja, jedyne ty pocieszenie moje! Patrzę na ciebie, chociaż martwym już jestem, lecz pozostały mi oczy, by wielbić niezrównane piękności twoje!
Orlando wyciągnął ramiona w kierunku okna i pałającym wzrokiem ogarniał panoramę Rzymu. Miasto ciągnęło się w nieskończoność, całe purpurowo ozłocone bogactwem skośnych, słonecznych promieni. Het daleko, Monte Gianicolo zamykało horyzont pasem zielonych drzew, jasnych przejrzystą zielonością szmaragdów, a na lewo, kopuła bazyliki św. Piotra, mieniła się lazurami szafiru, muskana światłem zbyt jaskrawem. Po nad rzeką słało się miasto o starych, zrudziałych, słońcem przepieczonych dachach. Rozmaitość tych szarawych tonów, słodką była dla oczów, a piękną wielorakością wspomnień złączonych z tym chaosem dachów, szczytów, wieżyc, kopuł i dzwonnic. Tuż poniżej okna ciągnęły się nowe dzielnice Rzymu, dzielnice wzniesione w przeciągu ostatnich lat dwudziestu pięciu. Świeżość tych gmachów odzierała je z piękna. Były to kolosalnych wymiarów sześciany kredowej barwy, jeszcze niewsławione żadną legendą, niezharmonizowane w barwie przez czas i przez słońce. Rażącym był zwłaszcza, obszerny jak step, płaski dach ministeryum finansów. Siny, brzydki, narzucający się swym ogromem.
Orlando patrzał z lubością na miasto, wreszcie oczy jego padły na najbliższe plany i boleść