swym namiętnościom, wygadani i upajający się czczością donośnych frazesów.
Stefania popatrzała na Piotra stojącego przy oknie, uśmiechnęła się swobodnie do wuja i rzekła z przymileniem:
— Niby to się gniewasz, drogi wuju, lecz ja wiem, że pomimo to kochasz nas serdecznie... przecież niejednokrotnie miałam tego dowody... nieraz dawałeś mi różne rady i zawsze dobrze mi było gdy ci byłam posłuszną... Chociażby z powodu Attilio...
Tu Stefania zaczęła mówić o swoim synu, poruczniku, i jego wielkiej miłości dla Celii Buongiovanni, co od jakiegoś czasu stanowiło znaczną część wątku rozmów w salonach watykańskiego i kwirynalskiego stronnictwa.
— Attilio, to co innego! — zawołał Orlando. — Tego chłopca lubię, to moja krew! Attilio przypomina mi własną moją młodość. Tak, twój syn jest zupełnie do mnie podobny... jak byłem w jego wieku, byłem równie śmiały, piękny i zapalczywy!... Jak widzisz, nie szczędzę sobie słodkich słówek... Lecz żart na stronę, Attilio jest dzielnym chłopakiem, kocham go i chciałbym, aby cała nasza młodzież była do niego podobna.. Tak, miałbym wtedy mniej czarne przeczucia o naszej przyszłości... Więc cóż... jakże stoją jego miłosne sprawy?...
— Przyczyniają nam mnóstwa kłopotów! Ile razy mówię ci o tem, drogi wuju, to ruszasz ra-
Strona:PL Zola - Rzym.djvu/251
Ta strona została uwierzytelniona.