Strona:PL Zola - Rzym.djvu/269

Ta strona została uwierzytelniona.

Postacie ich były wielkie, samotne, nic nie mające wspólnego z nizkością uganiaczy za osobistą korzyścią i zyskiem, widzieć ich nie było dane każdemu i Piotr czuł, że niejednokrotnie zaludniać oni będą godziny jego marzenia.
Prada pochwycił ręce ojca i ściskał je z synowską czułością, chcąc uspokoić nadmiar wzruszenia.
— Ojcze, ojcze, ty masz racyę, ty zawsze masz racyę! Nie gniewaj się na mnie, bo to z mojego powodu tak się uniosłeś! Czy aby nogi ci nie zziębły, bo porozrzucałeś wszystkie kołdry?
Ukląkł przy fotelu i z największą troskliwością owijał i otulał chore nogi ojca a zrobiwszy to, pozostał na ziemi i pomimo swych lat przeszło czterdziestu, spoglądał na starca z chłopięcą pieszczotliwością. Orlando, już uspokojony, rozrzewniony, gładził go po głowie z wyrazem nieograniczonego przywiązania.
Spędziwszy blizko dwie godziny, Piotr pożegnał się bardzo wzruszony i tknięty wszystkiem co tu widział i słyszał. Wyszedł, złożywszy obietnicę, że niezadługo powróci, by znów dłużej pogawędzić wspólnie. Znalazłszy się na ulicy, postanowił iść bez celu. Czwarta godzina dopiero co wybiła, miał więc czas przejść się po nieznanem mieście, nie obierając sobie żadnego ścisłego kierunku, korzystając z piękności pogody i mniej już skwarnego słońca. Powietrze było orzeźwiająco świeże i niezrównane. Prawie na-